Obudziłem się jakiś tydzień temu,
po spaniu przez kolejny tydzień, po walce z demonami. Nie martwcie
się, nie musicie ogarniać, cieszcie się totalnym brakiem fabuły
tego shota. Szczegóły... nie są istotne. Ważne dla mnie jest
tylko to, że udało mi się uratować Aleksandra, nim było za
późno. Nim Wielki Demon złamał jego obronę i spustoszył umysł.
Teraz wszystko rozumiem, słowa prastarej przepowiedni mego ludu
zdają się być dziecinnie proste. To zawsze byliśmy my. To zawsze
ja i Aleksander byliśmy wojownikiem o dwóch duszach. Jeden wojownik
w dwóch bytach, mający ocalić świat od zagrożenia z północy,
jakim byli Khelidowie. Dość wstępu.
Kiedy się obudziłem, przez 3 dni
tylko mnie karmili. Potem Kiril, kuzyn Aleksandra, przyjechał do nas
na koniu by oznajmić, że rzeczy spakowane, konie osiodłane,
ruszają w drogę. Na początku nie rozumiałem, w końcu wojna
wygrana, pokonani Khelidzi schowali się w swoich grotach, co tu
jeszcze robić? Rozmowa z Kirilem uświadomiła mi, że zapomniałem
o ojcu Aleksandra, Ivanie. Cesarz rozległego imperium Derzich był
zbyt długo mamiony przez słowa swego khelidzkiego doradcy, by od
tak nagle przestać im wierzyć. Pozostawała również kwestia tego,
że Aleksander przyznał się do zabicia swojego wuja, Dmitra. Teraz
grozi mu wydziedziczenie, dlatego jadą do stolicy, do Zaghadu, by
wyjaśnić całą sprawę.
Chociaż obaj członkowie rodu
królewskiego zabronili mi ruszać się z łóżka, i tak wstałem i
wturlałem się na załadowywany wóz. Idealnie schowany pośród
dokumentów i szkatułek pozostałem tam niewidoczny aż do momentu,
gdy byliśmy już zbyt daleko, by mnie odsyłać. Teraz minęły
cztery dni, odkąd zaczęliśmy podróż w stronę stolicy, a ja
zdołałem przejrzeć większość dokumentów w zasięgu ręki.
Naturalnie już dawno mnie wykryto, więc Kiril i reszta ekipy
pomagali mi w tym jak mogli. Pośród dokumentów musieliśmy znaleźć
dowody na niewinność Aleksandra, kłopot w tym, że to, co na razie
przejrzałem, w żaden sposób nie zachęcało do dalszej pracy.
Dlaczego nie mogli zostawić jakiegoś rachunku? Spisanej umowy?
Dlaczego ze zbójnikami nikt nie spisuje umów? O ileż łatwiejsza
byłaby wtedy moja praca...
- Nadal nic, co? - zapytał Kiril, gdy
wieczorem siedzieliśmy przy ognisku. Zaciskałem akurat zęby z
bólu, gdy bardzo delikatny i troskliwy lekarz odrywał mi
przyschnięty do rany bandaż.
- Właśnie sobie myślałem, że
mogli spisać jakąś umowę. To by bardzo ułatwiło sprawę -
wysyczałem.
- Ale i było za proste - zauważył
Aleksander, niedbale bawiąc się nożem. Jego rude włosy, splecione
w charakterystyczny warkocz po prawej stronie głowy lśniły
ogniście w blasku płomieni. Uważnie obserwował zajmującego się
mną lekarza - Jak szybko szarpniesz, będzie mniej bolało.
- Wiem, panie. Tak właśnie robię -
odparł lekarz, nieco przestraszony intensywnością spojrzenia
księcia.
- Już nie ma kompetentnych sług na
tym świecie. Daj, ja to zrobię - warknął, po czym odepchnął
biednego medyka na bok - Zaciśnij zęby. Liczę do 3. Raz... Dwa...
Poczułem ostre szarpnięcie, gdy
całość zaschniętego bandaża odeszła pod wpływem siły
Aleksandra. W oczach stanęły mi łzy bólu, jednak po chwili zelżał
on, zastąpiony czymś na kształt ulgi. Faktycznie, lekarz trochę
długo się z nim babrał. Spojrzałem z wdzięcznością na swego
wybawcę.
- Nie rób maślanych oczu, po prostu
nie mogłem patrzeć, jak gość się nad tobą znęca - mruknął
pod nosem mężczyzna, po czym wrócił na swoje miejsce.
Uśmiechnąłem się w duchu.
Przerażony medyk niemal podpełzł do mnie, by nałożyć nowy
opatrunek na pogruchotaną rękę. Nieprzyjemne uczucie, jednak już
po chwili ból się stępił, aż powrócił na standardowy poziom.
Znośny poziom.
- A ta szkatuła Kastavana...
Mówiliście, że co z nią jest? - zapytałem, sięgając po kubek
wina.
- Parzy - odparł Kiril - Ilekroć
ktoś jej dotyka. Próbowaliśmy mieczami, to stopiła je. Teraz
wszyscy boją się ją tknąć.
- Nie dziwię się... Zobaczę, co da
się zrobić by ją otworzyć. Pewnie zatrzask jest zabezpieczony
magią.
Znów zerknąłem w stronę
Aleksandra. Przez cały wieczór czułem na sobie jego spojrzenie,
teraz jednak z jakiegoś powodu zapiekły mnie końcówki uszu. Czy
musi się tak intensywnie wpatrywać? Przecież nic nie zrobiłem...
chyba. Nasze oczy spotkały się, jednak to ja pierwszy odwróciłem
wzrok.
- Wierzę w twoje zdolności,
Ezzariańczyku. Nie zawiedziesz mnie.
Te słowa padły z jego ust. Nadal się
gapił, jednak ręką wzniósł bezgłośny toast, który reszta
żołnierzy i Kiril podchwycili. Poczułem dziwne ciepło.
- Tak, mój książę.
***
Dwa tygodnie. Tyle czasu jechaliśmy
do stolicy. Większość podróży spędziłem na różnych wozach,
oglądając broń i papiery. Póki droga była mało wyboista nie
przeszkadzało mi to, w końcu jako niewolnik żyłem i w gorszych
warunkach. Na ostatnim etapie jednak, gdy weszliśmy już w pustynną
strefę, wozami tak telepało na wszystkie strony, że nie
wytrzymałem. Choć płonąłem ze wstydu, prosząc o konia, Kiril z
uśmiechem wyższości wskazał mi juczną klacz, z której na moje
potrzeby zdjęto część bagażu. Przez cały czas poszukiwań nie
znalazłem nic. Przeszukałem wszystko, włącznie z otwarciem
zapieczętowanej zaklęciem szkatuły, jednak nie było tam nic, co
mogłoby posłużyć jako dowód niewinności Aleksandra. W obozie
wieczorami panowała cisza, wszyscy zdawali sobie sprawę, że ich
książę jedzie po pewną śmierć. Cesarz Ivan nie wybaczy mu bez
solidnego dowodu, którego nie posiadamy. Mimo to walczyłem i
szukałem dalej, aż do momentu, gdy przekroczyliśmy bramy stolicy.
Aleksander i Kiril zrównali swoje konie z moim.
- Wasza stolica jest naprawdę piękna
- powiedziałem, rozglądając się na wszystkie strony. Wspaniałe
budowle, pomniki, rzeźby, skwery pełne egzotycznych kwiatów,
roześmiane dzieci, ich uśmiechnięci rodzice... Obraz prawdziwej
stolicy, miejsca dobrobytu i bogactwa, symbolu potęgi państwa
Derzich.
- Gdybyś się tu wychowywał,
stwierdziłbyś, że jest całkiem zwyczajna - odparł Aleksander
nieco znudzonym tonem - Ale wielu ludzi chwali to miasto. Nie dziwię
się, to perełka w koronie mojego ojca. Dba o nie bardziej niż o
swoje kochanki.
- Chyba powinniście przyspieszyć.
Nie godzi się, aby książę jechał wraz z niewolnikiem...
- Uwolniłem cię, Seyonne. Nie jesteś
niewolnikiem, już nigdy więcej.
Mimo to faktycznie przyspieszył.
Jechał teraz na czele, torując drogę reszcie przez zbierający się
tłum gapiów. Z motłochu leciały groźby, przekleństwa i
szyderstwa. Wyśmiewali się z niego. Widać do stolicy dotarły
plotki o tym, że książę rzekomo oszalał. Tylko ja znam prawdę.
Czułem się naprawdę źle, narażony na pełne pogardy spojrzenia
mieszczan zgromadzonych dookoła. Niewolnik, z piętnem uciekiniera
na twarzy, jedzie na koniu jakby nigdy nic. Starałem się to
zignorować, wpatrując się w plecy Aleksandra. Wspomnienie jego
słów rozlało ciepło w mojej duszy i dało siłę, by przebrnąć
przez tłum.
Gdy wjechaliśmy do pałacu głosy
buntu ucichły. Zsiedliśmy z koni, które żołnierze natychmiast
przejęli. Nie musiałem pytać, by zrozumieć, że mam iść za
Kirilem i Aleksandrem w stronę sali tronowej. Szliśmy w milczeniu,
każdy odczuwał napięcie związane z tym, co nas czeka. W końcu
stanęliśmy przed wielkimi wrotami. Strażnicy oczekiwali nas, gdyż
tylko skinęli głową Aleksandrowi i otwarli drzwi. Chciałem ruszyć
za nimi, jednak jeden ze strażników zasłonił mi przejście.
- Tylko rodzina królewska - rzekł,
mierząc mnie pogardliwym wzrokiem. No tak, niewolnik...
- Poczekaj na mnie na zewnątrz,
Seyonne - rzucił Aleksander przez ramię - Zaraz wrócę.
Skinąłem głową i odsunąłem się.
Żołnierze z naszej karawany ułożyli się wygodnie gdzie było
miejsce, więc poszedłem w ich ślady. Skuliłem się za kolumną,
przycupnąłem na ziemi i czekałem. Czekałem na cud.
***
Ivan nie wysłuchał Aleksandra. Jego
khelidzki doradca, Korelyi, nadal syczał mu do ucha kłamstwa, w
które cesarz wierzył. Wtrącił księcia do więzienia i wydał nań
wyrok śmierci. Widmo rozpaczy zawisło nad moją duszą,
rozdzierając ją bólem na kawałki.
- Kirilu, musimy coś zrobić -
jęczałem mu nad uchem dobrą godzinę. Siedział na krześle i
wpatrywał w podłogę - Musi być coś...
- Szukaliśmy. Nie zamierzam tego tak
zostawić, jednak co możemy zrobić, by przekonać wuja? Jeśli
Zander coś po nim odziedziczył, to ośli upór - głos mężczyzny
również zabarwiony był czarnym echem rozpaczy. Egzekucja ma być
wykonana natychmiast. Dzisiaj. Za kilka godzin Aleksander straci
życie... A ja nie mogę nic zrobić. Nie mogę nawet wyjść z tej
komnaty! Musi być... Musi być coś...!
- Przeszukajmy jeszcze raz wozy -
zaproponowałem drżącym głosem. Nie zniosę tego. On nie może...
Nie może! - A gdybym się tam wkradł?
- Wszyscy wiedzą, że miałeś
związek z pierwszą ucieczką księcia. Drugi raz nie nabiorą się
na tę samą sztuczkę, Seyonne. Nie da rady... Chodźmy przeszukać
te wozy.
Nawet wśród żołnierzy z karawany
panowało żałobne milczenie. Wszyscy już opłakiwali Aleksandra,
mimo iż wciąż był czas, był cień nadziei, że coś jeszcze da
się zrobić. Przecież on jest niewinny! Dlaczego więc ma zostać
skazany za to, że Khelidzi chcą go wrobić?!
Od dawna już nie wierzę w żadnych
bogów. Ani w Athosa Derzich, ani w Verdonne mojego ludu... Bogowie
nie litowali się nade mną, pozwalając bym za nic spędził 16 lat
w niewoli. Po tak długim czasie nie ma się nawet siły, by wznieść
oczy ku niebiosom... Tym razem jednak gotów byłem stawiać im
pomniki gołymi rękami. Udało się! Znalazłem miecz Dmitra, miecz,
którego Khelidzi nie mogliby mieć w swoim mieście, gdyby nie byli
winni. Razem z tym odnalazłem również zamówiony miecz Aleksandra,
który jego wuj wiózł specjalnie na urodziny księcia. Ulga w moim
sercu była tak wielka, że aż nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.
Gdybym mógł, gdyby był w pobliżu, chyba rzuciłbym się
Aleksandrowi na szyję, nie bacząc na to, że zapewne boleśnie
zrzuciłby mnie na ziemię. Tak strasznie się cieszę! Chcę już
iść oddać te graty. Nie potrzebuję tych głupich mieczy. Chcę go
zobaczyć. Chcę go zobaczyć!
Schowaliśmy oba miecze i znaleziony
przy okazji sygnet Dmitra do skrzyni Kastavana. Zgodnie z życzeniem
Korelyiego mieliśmy oddać wszystkie rzeczy Khelidów prosto do rąk
cesarskich. A ponieważ nikt nie wie, że potrafimy otworzyć tę
szkatułę, będzie tak, jakby były one w środku od samego
początku. To wystarczający dowód, by przekonać cesarza o
niewinności jego ukochanego syna. Niemal śpiewałem w duchu,
naprawiając strukturę zaklęcia tak, by była nietknięta. Nikt nie
wyczuje mojej ingerencji, nawet sam Korelyi, i nie będzie nam mógł
niczego zarzucić. Aleksander będzie żył.
Ze strachem w oczach stanąłem przed
drzwiami do sali tronowej. Strażnicy patrzyli na mnie złowrogo,
jednak powtarzałem sobie co chwila słowa Aleksandra. Musiałem
przetrwać, by on mógł być bezpieczny. Dlaczego to musi tak długo
trwać?! Egzekucja zacznie się lada moment!
- Przynieśliśmy pierwszą partię
khelidzkich przedmiotów zarekwirowanych w ich mieście - oznajmił
Kiril spokojnym tonem. Niemal niezauważalne skinienie głową kazało
mi odłożyć to, co trzymałem w rękach na ziemię, po czym wycofać
się na bezpieczną odległość. Kiril i kilku pałacowych
strażników chwycili sprzęt i wnieśli do środka, podczas gdy ja
schowałem się za znajomym filarem i wpatrywałem w przestrzeń.
Nasłuchiwałem.
Nie minęła długa chwila, a rozległ
się trzask i przekleństwa. Wyłapałem gdzieś tam echo znajomego
głosu cesarza, po chwili jednak nie było czasu na słowa. Ivan
niemal biegł w stronę placu głównego, gdzie przez okno widziałem,
jak kat już siedział i ostrzył swój topór na głowę księcia.
Aleksander również tam był, posadzony na kolanach przed słupkiem.
Biegłem w ślad za cesarzem, w myślach nawet poganiałem mężczyznę.
Wpadliśmy jak burza na dziedziniec.
- Stać! Odwołuję wyrok, więzień
będzie żył! - potężny głos cesarza zagrzmiał niczym piorun.
Zdążyliśmy w ostatnim momencie. Kat podnosił swój topór...
Sekundę dłużej, i nie byłoby czego ratować.
Nie czekając na polecenie podbiegłem
do Aleksandra. Trzymający go strażnicy zrobili mi przejście, a
jeden z nich nawet podał nóż. Błyskawicznie rozciąłem więzy na
jego nadgarstkach.
- Seyon-
Nie zdążył przemówić, gdy go
objąłem. Tak szalenie się bałem, że coś mu się stanie... Nie
zniósłbym, gdyby po całym moim trudzie zabił go jego własny lud.
- Ekhm... - nieco zmieszany mężczyzna
nieśmiało mnie objął, jednak po chwili szturchnął palcem.
Dotarło do mnie, co właściwie zrobiłem... i błyskawicznie go
puściłem, zawstydzony własnym zachowaniem.
- Też się cieszę, że będę żył,
Seyonne - rzekł cicho, po czym delikatnie pogładził mnie po
włosach.
***
Wprowadzono mnie do wielkiej komnaty
na wysokiej wieży. Stół wewnątrz zastawiony był takim ogromem
wspaniałego jedzenia, że nawet moje oczy jadły, nie mówiąc o
nagłym ślinotoku. Przez te 16 lat życia w niewoli jadłem zgniły
chleb, zepsute mięso i spleśniały ser. Teraz stały przede mną
półmiski pełne potraw z całego świata, nawet z mojej ojczystej
Ezzari.
- Pewnie jesteś głodny, Seyonne -
zaśmiał się Kiril, widząc moją minę - Za jakiś czas powinno
cię zainteresować, co jest za kotarą.
Wskazał na rzeczoną kotarę,
znajdującą się po drugiej stronie komnaty. Poklepał mnie jeszcze
po ramieniu, po czym razem ze strażą towarzyszącą opuścił
pomieszczenie. Nie zamierzałem sobie żałować. Nalałem sobie wody
do kubka i chwyciłem talerz, mając w planach najeść się za
wszystkie czasy. Oczywiście nie zniżyłbym się do obżarstwa
zakończonego zwróceniem... Wydarzenia ostatnich kilku godzin były
niemal jak sen - mimo braku nadziei, udało się uratować Aleksandra
przed ścięciem. Co więcej, Ivan wysłuchał jego słów na temat
Khelidów i oficjalnie wygnał ich ze swojego królestwa. Korelyi
zniknął, jednak rozesłano za nim list gończy, tak samo za Rhysem,
moim przyjacielem, który sprzymierzył się z demonami. To kwestia
czasu, gdy obaj zostaną pojmani. Gdzieś pomiędzy pieczenią z
sarny a orzeźwiającą zupą z ogórkami dotarło do mnie drugie
zdanie wypowiedziane przez Kirila. Co jest za kotarą?
Szybko popiłem kęs wodą, wstałem i
ruszyłem w stronę zasłony. Odsunąłem ją na bok, by ujrzeć
widok z balkonu. Stanąłem przy barierkach. W dole, niewielką
procesją kroczył Aleksander. Nie był ubrany w szatę z diamentów,
jak ostatnim razem, jednak nawet w lśniącej zbroi robił
monumentalne wrażenie. Jego włosy były starannie zaplecione w
długiego warkocza, szedł wyprostowany, dumny, z uniesioną głową.
Zielone oczy patrzyły na otoczenie ze spokojem i siłą, otaczała
go aura prawdziwego, mądrego władcy. Ceremonia osiągnięcia
dorosłości. Kiedy cesarz Ivan złoży znak na jego czole,
Aleksander oficjalnie stanie się jego następcą, kimś o władzy
równej władzy cesarskiej. Rudy mężczyzna ukląkł przed ojcem, by
ten mógł wyrysować na nim starożytny znak oznaczający Lwa
Derzich. Ceremonia była skromniejsza od pierwszej, tylko kilkuset
gości, jednak i tak wszyscy jak jeden mąż wstali i zaczęli bić
brawo, gdy Aleksander ze znakiem Lwa na czole zasiadł po prawicy
swego ojca.
- Brawo - mruknąłem pod nosem, cicho
klaskając. Czułem rozpierającą mnie dumę.
Usiadłem z powrotem na krześle. To
wszystko, co się stało w ciągu ostatnich 3 miesięcy sprawiło, że
lata niewoli stały się odległym wspomnieniem. Znów byłem wolnym
człowiekiem, znów miałem w sobie melyddę*, razem z Aleksandrem
uratowaliśmy świat...! Teraz jednak marzę tylko o tym, by powrócić
do domu, do mojej Ysanne i mojego ludu. Chcę znów być Strażnikiem.
Chcę znów ratować ludzi przed szaleństwem, w jakie spychają ich
demony. Teraz, gdy Aleksander jest już bezpieczny, moja rola w kraju
Derzich się skończyła. Mimo to z ciężkim sercem myślałem o
chwili rozstania. Bałem się. Nie tego, że nie będę potrafił się
z nim pożegnać. Bałem się, że bliskość, jakiej doświadczyliśmy
w ciemnościach sprawi, że sam mnie odeśle. I chociaż chciałem
powrotu... Nie chciałem go opuszczać. Cóż za niedorzeczna
sprzeczność... Chyba wiem, co w takim razie muszę zrobić.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi,
po czym ktoś wszedł do środka. Odwróciłem się i ujrzałem
Kirila.
- Dobrze, że jesteś, Kirilu -
powiedziałem - Muszę już...
Nie zdążyłem dokończyć, gdy
ciemność zawirowała mi przed oczami. W dłoniach mężczyzny
zdążyłem ujrzeć drewnianą pałkę, potem był już tylko mrok.
***
Obudziłem się przywiązany do
słupka. Znajdowaliśmy się na zewnątrz. Chłodne powietrze
gładziło mnie po nagiej skórze, sznur ranił nadgarstki. Nie było
zbyt jasno, co mogło znaczyć, że od ostatniego wydarzenia, które
pamiętam, minęło kilka godzin. Zamrugałem kilkakrotnie, usiłując
skupić wzrok na postaciach znajdujących się niedaleko mnie. Trzech
mężczyzn chyba się o coś targowało, gdyż gwałtownie
gestykulowali, jednak mówili zbyt cicho, bym zrozumiał przedmiot
sporu. Jeden wskazał na mnie, i dopiero wtedy dotarło do mnie,
gdzie się znajduję. Plac niewolniczy. Byłem nagi, przywiązany do
słupa na placu, gdzie sprzedaje się niewolników. Zacząłem się
gwałtownie szamotać.
- Chyba się obudził - przemówił
znajomy głos. Korelyi. Ten podstępny wąż tu jest! Musiał użyć
iluzji, by strażnicy wzięli go za Kirila i wpuścili do mnie do
środka - I jak, Ezzariańczyku? Czujesz się pewnie jak u siebie w
domu. A teraz, jak mówiłem, jest wart 10 srebrników. Dajesz tyle i
jest twój.
Nadzorca niewolników obrzucił mnie
od stóp do głów pogardliwym spojrzeniem. Rozpoznałem go.
Vaergich**. Najokrutniejsi nadzorcy wywodzą się właśnie z tej
rasy. Odnajdują oni niemal fizyczną przyjemność w torturowaniu i
okaleczaniu niewolników. Ten szakal chce mnie sprzedać komuś
takiemu?!
- Nie uważasz, że jest jednak wart
trochę więcej? To nawet nie 1/3 ceny za przeciętnego niewolnika -
przemówił trzeci mężczyzna, którego natychmiast rozpoznałem.
Rhys też tu jest. Wszyscy go szukają, a on cały czas był w
stolicy Derzich?
- Nie dałbym za niego nawet złamanego
brązu - Korelyi z pogardą splunął mi pod stopy - 10 srebrników i
jest twój.
A więc... To koniec. Nieważne, ile
się szarpałem, więzy nawet odrobinę się nie rozluźniły. W
dłoniach Vaergicha widzę wielką pałkę, tą samą, którą
wcześniej zostałem ogłuszony. Na samo wspomnienie poczułem
pulsujący ból w miejscu uderzenia. Nie ucieknę. Znów wracam tam,
gdzie zacząłem. Spojrzałem na Rhysa. Na mężczyznę, który przez
całe życie tytułował się moim przyjacielem.
- Mówiłeś, że obciąłbyś mi
nawet jaja, żeby mnie ratować. Czy to nadal ma dla ciebie
znaczenie?
Wiedziałem, że nie odpowie. Odwrócił
tylko wzrok, jakby czuł się winny. Ja również przestałem na
niego patrzeć. W miejscu, gdzie jeszcze kilka godzin temu biło
żywotne serce, została pusta dziura. Znów to samo. Ten sam
koszmar, a nawet gorszy. Dlaczego? Nie znałem odpowiedzi na to
pytanie.
Korelyi i nadzorca dalej się
targowali. Póki nie skończą, mogę w duchu pożegnać się ze
wszystkimi, z którymi zapewne nie zdążę się już zobaczyć.
Catrin, moja mentorka. Hoffyd, mój szwagier i przyjaciel. Ysanne,
moja żona. Kiril, mój towarzysz w niedoli. Aleksander...
Aleksander, który z jakiegoś powodu pojawił się w bramie.
Zamrugałem jeszcze kilka razy, jednak wzrok mnie nie mylił. To...
To on. To on?! Co on tutaj robi?! Przecież... jego przyjęcie...
- O wy skurwysyny... - warknął
tylko, po czym rzucił się w moją stronę. Vaergich natychmiast
wyjął broń, a i tak ledwo zdążył sparować cięcie księcia.
Ten w swej bitewnej furii uderzał w niego raz za razem, szczerbiąc
już i tak zużyty, czarny miecz nadzorcy. Ostrze Aleksandra było
nowe, świeże i wyostrzone, więc szybko uzyskał przewagę nad
większym przeciwnikiem. Zapomniał jednak o Korelyim, który
szykował się z nożem za jego plecami.
- Uważaj! - krzyknąłem, jednak
stało się coś, czego się nie spodziewałem. Korelyi zatoczył się
i upadł na ziemię. Z wystającym z pleców mieczem. Nad jego
zwłokami stał Rhys, patrzący na mnie z poczuciem winy w oczach.
- Uciąłbym ci je bez wahania -
rzucił szybko, po czym wyszarpnął ostrze z truchła i ruszył
pomóc Derzhiemu. Minął moment zaskoczenia. Mimo przewagi
umiejętności i broni, Vaergich był większy i posiadał mnóstwo
brutalnej siły. Aleksander niewiele mu ustępował, jednak to nie
wystarczało, by przechylił szalę zwycięstwa na swoją stronę.
Gdy Rhys włączył się do walki, w zielonych tęczówkach błysnął
gniew, jednak nie kazał mu odejść. Razem dość szybko zapędzili
potężnego przeciwnika w kozi róg, by w końcu obaj, wspólnie
zadać ostateczny cios. Nim jednak mój przyjaciel zdążył choćby
wyjąć miecz, świsnęło drugie ostrze, pozbawiając go głowy. Już
po chwili Aleksander stał przy mnie, rozcinając krępujące mnie
więzy.
- Coś mnie tknęło - warczał pod
nosem - Wiedziałem, że coś jest nie tak. Ani mi się waż robić
mi wyrzutów z tytułu tego, że wyszedłem z przyjęcia!
Już otwierałem usta, jednak szybko
zamknąłem je z powrotem. W sumie miał rację, nie powinienem mu
tego wyrzucać... Ale i tak, powinien być na swoim przyjęciu, a nie
szukać mnie. Odsunąłem się od słupka, ale nie zaszedłem daleko.
Aleksander podniósł mnie i przerzucił przez ramię, jakbym nic nie
ważył.
- Postaw mnie! - krzyknąłem
piskliwie. Nie tak to miało brzmieć, jednak nic się nie zmieniło
- dalej jechałem na ramieniu księcia.
- Znów mi gdzieś zwiejesz - warknął
tylko, podrzucił mnie lekko i szedł dalej, nie zważając na moje
protesty.
I tak udaliśmy się do tego samego
pokoju, co wcześniej.
***
Nie, zboczeńce, do niczego nie
doszło. Po prostu postawił mnie tam, zagroził że jak się stąd
ruszę to mnie znajdzie, po czym spokojnie wrócił na swoje
przyjęcie. Czułem się winny, że oderwałem go od świętowania w
tak ważny dzień, ale jednocześnie byłem wdzięczny. Szalenie
wdzięczny za to, że znów uratował moje życie. Nic jednak nie
mogło zmienić mojego postanowienia. Drzwi nie były zamknięte, ale
na zewnątrz stały straże. Co by tu zrobić, żeby się
wydostać...?
- Seyonne, jesteś tam jeszcze? - zza
drzwi dobiegł mnie głos Kirila. Zjeżyłem się nieco, jednak
poprzednio to był Korelyi pod przebraniem. Chyba nie ma się czego
obawiać... - Wchodzę.
Jak powiedział, tak zrobił.
Wpatrywałem się w niego ponuro, popijając wino małymi łyczkami.
- Zander kazał sprawdzić, czy wciąż
tu jesteś, i wybić ci z głowy ucieczkę przez okno - stwierdził
mężczyzna. Rozejrzał się chwilę po pokoju, po czym zajął jedno
z krzeseł przy stole.
- Kirilu, ja muszę już jechać -
odpowiedziałem, patrząc na niego błagalnym wzrokiem. Nie zniosę
pożegnania. Jeśli mam wrócić do domu, to teraz.
- Dlaczego nie możesz zostać?
Chociaż do jutra. Dostaniesz dobrego konia z cesarskiej stajni,
zapas pieniędzy i wszystkie dary, jakimi zechce cię Zander
obdarować...
- Właśnie tego chcę uniknąć,
Kirilu. Ja... Nie mogę. Nie dam rady. Ja... - jąkałem się. Nie
mogłem przecież powiedzieć, że boję się odrzucenia. Że boję
się bólu związanego zarówno z odesłaniem mnie, jak i z prośbą,
bym został. Nie potrafię wybierać. Mój lud potrzebuje mnie... a
moje serce przepełnione jest wątpliwościami.
- Nie proś mnie, Seyonne. Nie każ mi
wybierać między lojalnością wobec Zandera, a tą wobec przyjaciół
- jego głos był zmęczony. To był długi dzień, przepełniony
przygotowaniami.
- A zatem ty nie każ mi wybierać
między moim ludem, a wiernością Aleksandrowi - odparłem hardo,
mimo to w mojej głowie wibrowało to jedno słowo. Tchórz. Niemal
widziałem, jak opory Kirila słabną.
- Na jaja Athosa, mówiłem, żebyś
nie prosił! - wykrzyknął, wstając gwałtownie - Niech ci będzie!
Zgoda, słyszysz? Wypuszczę cię!
Nie okazałem zadowolenia. Widziałem,
ile kosztowała go decyzja, którą na nim wymogłem. Nie było
jednak innego wyjścia. Muszę stąd odjechać, nim przyjęcie się
zakończy. Aleksander zrozumie.
- Idziemy - rzucił krótko Kiril, po
czym otwarł przede mną drzwi. Uspokoił strażników gestem, jednak
czułem jak odprowadzają nas czujnym spojrzeniem. Podążyliśmy na
sam dół. Przeszliśmy obok sali pełnej świateł, głosów i
śmiechu, jednak nawet nie spojrzałem w jej stronę. Weszliśmy na
jeden z wielu dziedzińców.
- Za godzinę wrócę z koniem i
zapasami. Masz tu na mnie czekać - powiedział, po czym krótko
poklepał mnie po ramieniu i zniknął.
Usiadłem na ziemi. Noc była ciepła,
co zwykle w pustynnych klimatach się nie zdarzało, jednak nie
narzekałem. Na niebie setki gwiazd leniwie przesuwało się swym
własnym torem. Nie mam pojęcia, ile tam siedziałem. Może godzinę,
może dwie... Ciche echo derzchijskiej muzyki przyjemnie wibrowało
mi w uszach. Cóż za miła odmiana od demonicznego jazgotu, jaki
słyszałem ostatnio... Nikt mnie nie niepokoił. Nie słyszałem
żadnych podejrzanych szelestów, widziałem za to kilka oddziałów
patrolujących cały zamek. Moja dusza już pędziła na koniu w
stronę mojego ludu, mojej rodziny i przyjaciół. W końcu jednak
usłyszałem kroki.
- Na Athosa, masz jaja, Seyonne - to
bynajmniej nie był głos Kirila - Nie wiem, jak przekonałeś mojego
kuzyna do tej brawurowej ucieczki, ale...
- Proszę o wybaczenie, panie -
odparłem, czując jak wyrzuty sumienia atakują moje niepewne serce
- Chcę jak najszybciej udać się...
Nie udało mi się dokończyć.
Aleksander jednym szarpnięciem za moje zdrowe ramię przysunął
mnie do siebie i objął. Byłem zbyt zaskoczony, by się wyrywać.
- Czemu aż tak ci spieszno, by mnie
opuścić, mój duchu opiekuńczy? - wyszeptał mi tuż przy uchu.
Całe moje ciało przeszedł dreszcz - Wiem, że musisz odjechać.
Dlaczego jednak nie dasz mi szansy bym prosił, żebyś został?
Jego głos był spokojny, znałem go
jednak aż zbyt dobrze. Tam, w ciemnościach, gdy walczyliśmy z
demonem, uchylił mi wrota do swej duszy. Znam go lepiej niż on sam
siebie. I wiedziałem, jak głęboki jest jego smutek. Mimo to
zebrałem wszystkie siły, by spróbować go odepchnąć. Cała moja
próba skończyła się tylko tym, że mocniej mnie do siebie
przycisnął.
- Przestań - szeptał - Nie wyrywaj
się. Jutro... pozwolę ci odejść. Ale dzisiaj nie. Dzisiaj nie...
Jego słowa paraliżowały mnie.
Traciłem grunt pod nogami, wyrwa, gdzie powinno być serce, boleśnie
pulsowała. Dlatego nie chciałem się żegnać. By nie słyszeć
tego głosu, szepczącego do mnie smutne słowa, przepełnionego
żalem. Nie miałem już siły. Prośby Aleksandra... Mojego
Aleksandra... Nie potrafię. Nie odmówię mu.
Nie zauważyłem, gdy mnie podniósł.
Mimo raczej smukłej niż silnej budowy ciała, trzymał mnie pewnie
i nie wydawał się zbytnio męczyć. To już drugi raz tego dnia,
gdy mnie gdzieś niesie. Spodziewałem się że wrócę do swojego
pokoju, tym razem zamknięty na kłódkę, jednak ku mojemu
zaskoczeniu skręciliśmy w zupełnie inną stronę. Dywany na
ścianach poinformowały mnie, że jesteśmy w bogatszej części
pałacu. Różnorakie ozdoby wiszące na ścianach mieniły się
odbitym światłem świec zapalonych na korytarzu.
- Panie, a co z... - znów nie dał mi
dokończyć. Położył tylko palec na moich ustach, uciszając mnie.
- Powiedziałem, że jestem zmęczony
- odpowiedział na niedokończone pytanie - Miałem pełne prawo.
W końcu chyba dotarliśmy do celu.
Przed drzwiami również stali strażnicy, którzy dość zdziwionym
wzrokiem wpatrywali się we mnie, niesionego przez następcę tronu,
piętno niewolnika na moim policzku na pewno nie ułatwiało im
zrozumienia, co tu robię w takiej a nie innej sytuacji. Szybko
jednak otwarli drzwi, gdy zielone oczy ich władcy poraziły ich
gniewnie. Gdy tylko weszliśmy do środka zrozumiałem, że to
komnata Aleksandra. Pokoje przez niego zajmowane miały swoistą
aurę, którą rozpoznałbym zawsze i wszędzie. Dlaczego mnie tu
zabrał? Nim uzyskałem odpowiedź na to pytanie, położył mnie
delikatnie na łóżku.
- Nie pozwolę ci uciec ode mnie bez
pożegnania, Seyonne - znów, jego cichy szept brzmiał niczym
żałobny lament. Chciałem go objąć, pocieszyć... jednak
wiedziałem, że nie mogę. Nie była mi znana żadna forma
pocieszenia, która poprawiłaby jego humor. Nigdy nie byłem mu
dobrym kompanem. Spuściłem wzrok w dół i obróciłem głowę.
Wpatrując się w poduszki czuwałem, wytężając swoje zwykłe
zmysły by wyczuć zmiany w pozycji księcia.
- Seyonne... Jesteś na mnie zły?
Jego słowa były bez sensu. Dlaczego
miałbym być zły? Co miałoby wywołać mój gniew?
- Nie rozumiem, panie - odparłem
zgodnie z prawdą - Nie dałeś mi powodów do złości.
- Dlaczego więc nie chcesz na mnie
patrzeć?
W tym momencie odwróciłem się.
Zielone oczy Aleksandra wpatrywały się we mnie, nie potrafiłem z
nich jednak nic odczytać. Mogłem polegać tylko na podejrzeniach i
tym, co wiedziałem na temat tego Derzhiego. Mimo to, nic nie było w
stanie przygotować mnie na to, co się wydarzyło. Zwinnym ruchem
dzikiego kota Aleksander znalazł się tuż koło mnie. Zbyt
zaskoczony, by się odsunąć, po chwili poczułem ciepły, szorstki
nacisk na wargi. Szok zdziałał swoje, i nim zdążyłem choćby
przyswoić sobie sytuację, odwzajemniałem pocałunek, jakby to była
najlogiczniejsza i najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Przy całej
swojej sile i stanowczości, potraktował mnie bardzo delikatnie.
Łagodnie ujął mnie za kark i przysunął bliżej, jednocześnie
uniemożliwiając ucieczkę. Ale ja nie chciałem uciekać. O
bogowie, nie chciałem uciekać.
- Seyonne... Nie zostawiaj mnie -
wymruczał przy moich ustach - Twój lud sobie radził bez ciebie.
Ich dziwaczne zwyczaje i tak uznają cię za martwego. Zostań ze
mną.
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Zamiast
tego, gnany dziwnym, pierwotnym instynktem przyciągnąłem go
bliżej, nie bacząc na konsekwencje. Ogień jego pocałunków był
niczym żar pustyni, na której się wychował. Jego zielone oczy
były jak życie pośród drzew mej ojczystej Ezzari, pełnej roślin
i zwierząt. Jego szorstkie palce nosiły znamiona życia w zimnych
górach północy, gdzie urzędował przez dłuższy czas. Gdzie
spotkaliśmy się po raz pierwszy. To było szaleństwo. Sam nie
wiedziałem, czemu się na to godzę. Na jego płomienne spojrzenie,
parzące pocałunki, tak kontrastujące z silnymi, acz zimnymi
dłońmi. Mimo to czułem spokój. Spokój, jakiego nie doświadczyłem
jeszcze nigdy. Cały smutek, cały żal zniknął ze mnie,
pozostawiając tylko pragnienie, byśmy stali się jednym. Jednym,
nierozłącznym bytem. Jesteśmy wojownikiem o dwóch duszach. Naszym
przeznaczeniem jest być razem ze sobą, jesteśmy nierozerwalnie
połączeni. Byłem zbyt pijany jego czynami, by poczuć ból.
Błądziłem tylko palcami między rudymi kosmykami włosów,
rozplatając jego misternego warkocza. I, o bogowie, współpracowałem.
Na każdy pocałunek odpowiadałem dwoma. Gdy obaj osiągaliśmy
spełnienie, to mój głos było bardziej słychać ponad
zadowolonymi pomrukami Aleksandra. Gdy opadł obok mnie, wtuliłem
się w niego, nie pamiętając o fakcie, że świt nadejdzie. Czy nam
się to podoba, czy nie.
Poranek... nie nadszedł zbyt szybko.
Wbrew temu, w co chciałem wierzyć, zrobiliśmy to 3 razy. Nie
potrafiłem nawet pamiętać o fakcie, że mam żonę, a on ma
narzeczoną. To nie miało żadnego znaczenia. Kierowaliśmy się
zbyt podstawowym instynktem, zbyt głęboką potrzebą, by zachować
tak mało istotne bzdury w pamięci. Mimo to w końcu promienie
wschodzącego słońca nas dopadły, przebudzając z płytkiego snu.
- Mam ochotę cię związać i
przyczepić linę do mojego łóżka. Wtedy nigdzie mi się stąd nie
ruszysz - wymruczał Aleksander, gdy zauważył, że się
przebudziłem.
- Zabawne - odpowiedziałem,
przeciągając się - Pewnie nawet bym nie zaprotestował.
Derzhi przesunął nosem po mojej
szyi. Było to całkiem zachęcające zaproszenie, bym został
jeszcze jeden dzień, jednak wiedziałem, że jeśli się poddam, już
nigdy nie opuszczę tego miejsca. A Aleksander nie mógł pozwolić
sobie na coś innego niż jedna noc ze mną dla kaprysu, nawet jeśli
bardzo by chciał. Kochał Lydię. Ze mną zaś pragnął się tylko
zjednoczyć, nie koniecznie w sensie fizycznym. Mimo protestu w
zielonych oczach wyswobodziłem się z objęć i zacząłem szukać
ubrań. Na samą myśl o tym, że przez całą noc straż pod
drzwiami miała darmowy koncert, czułem jak końcówki uszu pieką
mnie żywym ogniem.
- A co, jeśli zabronię ci odejść?
- zatrzymałem się na chwilę, jednak trwało to może ułamek
sekundy. Potem wróciłem do poszukiwań drugiego buta - Nie
traktujesz mnie poważnie, a ja mógłbym to zrobić.
- Ale nie zrobisz - odparłem, patrząc
mu w oczy - Wypuścisz mnie, prawda, mój panie?
Nie poruszył się, jednak widziałem
zgodę w jego oczach. Nie uwięziłby mnie tu. Wiedział równie
dobrze jak ja, że nie może tego zrobić. Kompletnie ubrany
opuściłem komnatę, zamykając za sobą drzwi.
***
Nim wybiła druga po południu, na
dziedzińcu czekał na mnie wierzchowiec, z zapasami i mapami
mającymi doprowadzić mnie do celu. W jednej z sakiewek przy pasie
trzymałem małą fortunę, jaką Aleksander mi wcisnął w ramach
akcji ,,utrzymajmy Seyonne przy życiu''. Ulubiona akcja jego i
Kirila, w której imię wcisnęli mi całe mnóstwo prezentów.
Zupełnie niepotrzebnych prezentów. Oprócz wspaniałego konia z
cesarskiej stajni, co samo w sobie było nadzwyczajnym darem,
otrzymałem również piękne szaty dla mnie i Ysanne, trochę
biżuterii i piękne ostrza, wykonane przez derzchijskich mistrzów
kowalskich. Ostatnim, co Aleksander wcisnął mi do ręki, była
niewielka sakiewka o nieznanej zawartości.
- Otwórz, gdy już wyjedziesz -
powiedział, po czym odsunął się kawałek do tyłu.
- Dziękuję, mój książę. Oby
gwiazdy obdarzyły cię mądrością i chwałą - skłoniłem się
lekko, po czym wsiadłem na podstawionego wierzchowca.
- Żegnaj, mój opiekuńczy duchu -
nie podszedł bliżej. Nie musiał. Wiedziałem.
- Żegnaj, mój panie.
Ruszyłem z kopyta przed siebie.
Straże zostały uprzedzone o tym, że będę wyjeżdżał, szybko
więc wydostałem się z miasta. Mimo to, nie zatrzymałem się aż
do momentu, gdy musiałem zrobić przerwę. Postanowiłem zobaczyć,
cóż takiego zostało mi podarowane w skórzanej sakiewce.
W środku znajdowały się dwa
papiery. Na jednym z nich, tym, po który sięgnąłem jako pierwszy,
wypisane było jasno na białym, że właściciel tego dokumentu,
Ezzarianin z piętnem na twarzy jest wolnym człowiekiem, którego
nie wolno więzić, krzywdzić ani skazać, chyba że chce się
narazić na gniew cesarza. Drugi jednak okazał się być o wiele
wspanialszym. Był nieco dłuższy od poprzedniego, jednak jego treść
sprawiła, że zabrakło mi tchu.
Dalszy ciąg historii wspaniałej
dakrah*** Aleksandra, księcia krwi cesarstwa Derzich, zaczętej w
Capharnie i kontynuowanej piątego dnia miesiąca Byka dłonią
Illeosa z Avenkharu.
Po tym najświętszym pomazaniu w
sposób zalecony przez suwerena Tyrosa, gdy jego syn Athos przyszedł
do jego wysokości w Dworach Niebios, cesarz Ivan zha Denischkar
przedstawił ludowi Aleksandra jako ukochanego syna i dziedzica, głos
i rękę cesarza, A gdy opuścili miejsce namaszczenia, cesarz spytał
księcia Aleksandra, jakiego daru pragnie dla upamiętnienia tego
dnia: koni czy ziemi, klejnotów czy złota, niewolników czy wina,
kobiet czy tytułów, a może pieśni o swoich próbach i zwycięstwie
nad przeklętymi, zdradzieckimi Khelidami.
Książę zastanowił się nad
bogactwami, jakie mu oferowano, lecz bez wahania powiedział:
,,Czcigodny ojcze, proszę cię tylko o jedno. Daleko na południu
leży ciepła, zielona kraina, zwana kiedyś Ezzarią. Niektórzy z
twoich szlachciców okupowali ją prze ostatnie
lata, lecz ja szukam odpowiedniego miejsca, aby zbudować sobie
pałac, miejsca, do którego mógłbym zabrać moją żonę w dniu,
gdy nasz związek zostanie pobłogosławiony z twojej ręki. Proszę
cię, byś nadał mi wszelkie tytuły do Ezzari, a wysiedlonych
nagrodził podwójną ilością ziemi w Khelidarze i w innych
prowincjach, które znajdą się w twoim władaniu. Obejmę tę
ziemię podczas letniego przesilenia i udam się tam sprawdzić, czy
wszystko wygląda tak, jak sobie zaplanowałem. Chcę,
aby to było terytorium prywatne, przez które nie będą przebiegać
żadne szlaki handlowe, nie będzie się wycinać drzew ani polować
bez mojej zgody; ma to być zapisane w prawach imperium tak, aby
trwało po mojej śmierci, póki panują Derzhi.''
Cesarz wyraził swoje zaskoczenie tak
skromną prośbą i zadowolenie z troski o szlachetne rody, które z
jego rozkazu stracą ziemię. Własną dłonią i pieczęcią
zalecił, by wszystko zostało wykonane tak, jak powiedział książę.
Na dole strony, wypisane niewielkimi,
koślawymi literami, wyglądającymi jakby nabazgrane przez dziecko,
widniało jeszcze kilka słów.
Jest twoja.
A.
*- To taka mana, moc magiczna
**- Tak bardzo nie pamiętam nazwy, że
wymyśliłam
***- To te jego urodziny. W ich
kulturze 23 urodziny to dakrah, obchody trwają 13 dni, i wtedy
Derzhi staje się mężczyzną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz