sobota, 23 stycznia 2016

Przeobrażenie

Obudziłem się jakiś tydzień temu, po spaniu przez kolejny tydzień, po walce z demonami. Nie martwcie się, nie musicie ogarniać, cieszcie się totalnym brakiem fabuły tego shota. Szczegóły... nie są istotne. Ważne dla mnie jest tylko to, że udało mi się uratować Aleksandra, nim było za późno. Nim Wielki Demon złamał jego obronę i spustoszył umysł. Teraz wszystko rozumiem, słowa prastarej przepowiedni mego ludu zdają się być dziecinnie proste. To zawsze byliśmy my. To zawsze ja i Aleksander byliśmy wojownikiem o dwóch duszach. Jeden wojownik w dwóch bytach, mający ocalić świat od zagrożenia z północy, jakim byli Khelidowie. Dość wstępu.
Kiedy się obudziłem, przez 3 dni tylko mnie karmili. Potem Kiril, kuzyn Aleksandra, przyjechał do nas na koniu by oznajmić, że rzeczy spakowane, konie osiodłane, ruszają w drogę. Na początku nie rozumiałem, w końcu wojna wygrana, pokonani Khelidzi schowali się w swoich grotach, co tu jeszcze robić? Rozmowa z Kirilem uświadomiła mi, że zapomniałem o ojcu Aleksandra, Ivanie. Cesarz rozległego imperium Derzich był zbyt długo mamiony przez słowa swego khelidzkiego doradcy, by od tak nagle przestać im wierzyć. Pozostawała również kwestia tego, że Aleksander przyznał się do zabicia swojego wuja, Dmitra. Teraz grozi mu wydziedziczenie, dlatego jadą do stolicy, do Zaghadu, by wyjaśnić całą sprawę.
Chociaż obaj członkowie rodu królewskiego zabronili mi ruszać się z łóżka, i tak wstałem i wturlałem się na załadowywany wóz. Idealnie schowany pośród dokumentów i szkatułek pozostałem tam niewidoczny aż do momentu, gdy byliśmy już zbyt daleko, by mnie odsyłać. Teraz minęły cztery dni, odkąd zaczęliśmy podróż w stronę stolicy, a ja zdołałem przejrzeć większość dokumentów w zasięgu ręki. Naturalnie już dawno mnie wykryto, więc Kiril i reszta ekipy pomagali mi w tym jak mogli. Pośród dokumentów musieliśmy znaleźć dowody na niewinność Aleksandra, kłopot w tym, że to, co na razie przejrzałem, w żaden sposób nie zachęcało do dalszej pracy. Dlaczego nie mogli zostawić jakiegoś rachunku? Spisanej umowy? Dlaczego ze zbójnikami nikt nie spisuje umów? O ileż łatwiejsza byłaby wtedy moja praca...
- Nadal nic, co? - zapytał Kiril, gdy wieczorem siedzieliśmy przy ognisku. Zaciskałem akurat zęby z bólu, gdy bardzo delikatny i troskliwy lekarz odrywał mi przyschnięty do rany bandaż.
- Właśnie sobie myślałem, że mogli spisać jakąś umowę. To by bardzo ułatwiło sprawę - wysyczałem.
- Ale i było za proste - zauważył Aleksander, niedbale bawiąc się nożem. Jego rude włosy, splecione w charakterystyczny warkocz po prawej stronie głowy lśniły ogniście w blasku płomieni. Uważnie obserwował zajmującego się mną lekarza - Jak szybko szarpniesz, będzie mniej bolało.
- Wiem, panie. Tak właśnie robię - odparł lekarz, nieco przestraszony intensywnością spojrzenia księcia.
- Już nie ma kompetentnych sług na tym świecie. Daj, ja to zrobię - warknął, po czym odepchnął biednego medyka na bok - Zaciśnij zęby. Liczę do 3. Raz... Dwa...
Poczułem ostre szarpnięcie, gdy całość zaschniętego bandaża odeszła pod wpływem siły Aleksandra. W oczach stanęły mi łzy bólu, jednak po chwili zelżał on, zastąpiony czymś na kształt ulgi. Faktycznie, lekarz trochę długo się z nim babrał. Spojrzałem z wdzięcznością na swego wybawcę.
- Nie rób maślanych oczu, po prostu nie mogłem patrzeć, jak gość się nad tobą znęca - mruknął pod nosem mężczyzna, po czym wrócił na swoje miejsce.
Uśmiechnąłem się w duchu. Przerażony medyk niemal podpełzł do mnie, by nałożyć nowy opatrunek na pogruchotaną rękę. Nieprzyjemne uczucie, jednak już po chwili ból się stępił, aż powrócił na standardowy poziom. Znośny poziom.
- A ta szkatuła Kastavana... Mówiliście, że co z nią jest? - zapytałem, sięgając po kubek wina.
- Parzy - odparł Kiril - Ilekroć ktoś jej dotyka. Próbowaliśmy mieczami, to stopiła je. Teraz wszyscy boją się ją tknąć.
- Nie dziwię się... Zobaczę, co da się zrobić by ją otworzyć. Pewnie zatrzask jest zabezpieczony magią.
Znów zerknąłem w stronę Aleksandra. Przez cały wieczór czułem na sobie jego spojrzenie, teraz jednak z jakiegoś powodu zapiekły mnie końcówki uszu. Czy musi się tak intensywnie wpatrywać? Przecież nic nie zrobiłem... chyba. Nasze oczy spotkały się, jednak to ja pierwszy odwróciłem wzrok.
- Wierzę w twoje zdolności, Ezzariańczyku. Nie zawiedziesz mnie.
Te słowa padły z jego ust. Nadal się gapił, jednak ręką wzniósł bezgłośny toast, który reszta żołnierzy i Kiril podchwycili. Poczułem dziwne ciepło.
- Tak, mój książę.
***
Dwa tygodnie. Tyle czasu jechaliśmy do stolicy. Większość podróży spędziłem na różnych wozach, oglądając broń i papiery. Póki droga była mało wyboista nie przeszkadzało mi to, w końcu jako niewolnik żyłem i w gorszych warunkach. Na ostatnim etapie jednak, gdy weszliśmy już w pustynną strefę, wozami tak telepało na wszystkie strony, że nie wytrzymałem. Choć płonąłem ze wstydu, prosząc o konia, Kiril z uśmiechem wyższości wskazał mi juczną klacz, z której na moje potrzeby zdjęto część bagażu. Przez cały czas poszukiwań nie znalazłem nic. Przeszukałem wszystko, włącznie z otwarciem zapieczętowanej zaklęciem szkatuły, jednak nie było tam nic, co mogłoby posłużyć jako dowód niewinności Aleksandra. W obozie wieczorami panowała cisza, wszyscy zdawali sobie sprawę, że ich książę jedzie po pewną śmierć. Cesarz Ivan nie wybaczy mu bez solidnego dowodu, którego nie posiadamy. Mimo to walczyłem i szukałem dalej, aż do momentu, gdy przekroczyliśmy bramy stolicy. Aleksander i Kiril zrównali swoje konie z moim.
- Wasza stolica jest naprawdę piękna - powiedziałem, rozglądając się na wszystkie strony. Wspaniałe budowle, pomniki, rzeźby, skwery pełne egzotycznych kwiatów, roześmiane dzieci, ich uśmiechnięci rodzice... Obraz prawdziwej stolicy, miejsca dobrobytu i bogactwa, symbolu potęgi państwa Derzich.
- Gdybyś się tu wychowywał, stwierdziłbyś, że jest całkiem zwyczajna - odparł Aleksander nieco znudzonym tonem - Ale wielu ludzi chwali to miasto. Nie dziwię się, to perełka w koronie mojego ojca. Dba o nie bardziej niż o swoje kochanki.
- Chyba powinniście przyspieszyć. Nie godzi się, aby książę jechał wraz z niewolnikiem...
- Uwolniłem cię, Seyonne. Nie jesteś niewolnikiem, już nigdy więcej.
Mimo to faktycznie przyspieszył. Jechał teraz na czele, torując drogę reszcie przez zbierający się tłum gapiów. Z motłochu leciały groźby, przekleństwa i szyderstwa. Wyśmiewali się z niego. Widać do stolicy dotarły plotki o tym, że książę rzekomo oszalał. Tylko ja znam prawdę. Czułem się naprawdę źle, narażony na pełne pogardy spojrzenia mieszczan zgromadzonych dookoła. Niewolnik, z piętnem uciekiniera na twarzy, jedzie na koniu jakby nigdy nic. Starałem się to zignorować, wpatrując się w plecy Aleksandra. Wspomnienie jego słów rozlało ciepło w mojej duszy i dało siłę, by przebrnąć przez tłum.
Gdy wjechaliśmy do pałacu głosy buntu ucichły. Zsiedliśmy z koni, które żołnierze natychmiast przejęli. Nie musiałem pytać, by zrozumieć, że mam iść za Kirilem i Aleksandrem w stronę sali tronowej. Szliśmy w milczeniu, każdy odczuwał napięcie związane z tym, co nas czeka. W końcu stanęliśmy przed wielkimi wrotami. Strażnicy oczekiwali nas, gdyż tylko skinęli głową Aleksandrowi i otwarli drzwi. Chciałem ruszyć za nimi, jednak jeden ze strażników zasłonił mi przejście.
- Tylko rodzina królewska - rzekł, mierząc mnie pogardliwym wzrokiem. No tak, niewolnik...
- Poczekaj na mnie na zewnątrz, Seyonne - rzucił Aleksander przez ramię - Zaraz wrócę.
Skinąłem głową i odsunąłem się. Żołnierze z naszej karawany ułożyli się wygodnie gdzie było miejsce, więc poszedłem w ich ślady. Skuliłem się za kolumną, przycupnąłem na ziemi i czekałem. Czekałem na cud.
***
Ivan nie wysłuchał Aleksandra. Jego khelidzki doradca, Korelyi, nadal syczał mu do ucha kłamstwa, w które cesarz wierzył. Wtrącił księcia do więzienia i wydał nań wyrok śmierci. Widmo rozpaczy zawisło nad moją duszą, rozdzierając ją bólem na kawałki.
- Kirilu, musimy coś zrobić - jęczałem mu nad uchem dobrą godzinę. Siedział na krześle i wpatrywał w podłogę - Musi być coś...
- Szukaliśmy. Nie zamierzam tego tak zostawić, jednak co możemy zrobić, by przekonać wuja? Jeśli Zander coś po nim odziedziczył, to ośli upór - głos mężczyzny również zabarwiony był czarnym echem rozpaczy. Egzekucja ma być wykonana natychmiast. Dzisiaj. Za kilka godzin Aleksander straci życie... A ja nie mogę nic zrobić. Nie mogę nawet wyjść z tej komnaty! Musi być... Musi być coś...!
- Przeszukajmy jeszcze raz wozy - zaproponowałem drżącym głosem. Nie zniosę tego. On nie może... Nie może! - A gdybym się tam wkradł?
- Wszyscy wiedzą, że miałeś związek z pierwszą ucieczką księcia. Drugi raz nie nabiorą się na tę samą sztuczkę, Seyonne. Nie da rady... Chodźmy przeszukać te wozy.
Nawet wśród żołnierzy z karawany panowało żałobne milczenie. Wszyscy już opłakiwali Aleksandra, mimo iż wciąż był czas, był cień nadziei, że coś jeszcze da się zrobić. Przecież on jest niewinny! Dlaczego więc ma zostać skazany za to, że Khelidzi chcą go wrobić?!

Od dawna już nie wierzę w żadnych bogów. Ani w Athosa Derzich, ani w Verdonne mojego ludu... Bogowie nie litowali się nade mną, pozwalając bym za nic spędził 16 lat w niewoli. Po tak długim czasie nie ma się nawet siły, by wznieść oczy ku niebiosom... Tym razem jednak gotów byłem stawiać im pomniki gołymi rękami. Udało się! Znalazłem miecz Dmitra, miecz, którego Khelidzi nie mogliby mieć w swoim mieście, gdyby nie byli winni. Razem z tym odnalazłem również zamówiony miecz Aleksandra, który jego wuj wiózł specjalnie na urodziny księcia. Ulga w moim sercu była tak wielka, że aż nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Gdybym mógł, gdyby był w pobliżu, chyba rzuciłbym się Aleksandrowi na szyję, nie bacząc na to, że zapewne boleśnie zrzuciłby mnie na ziemię. Tak strasznie się cieszę! Chcę już iść oddać te graty. Nie potrzebuję tych głupich mieczy. Chcę go zobaczyć. Chcę go zobaczyć!
Schowaliśmy oba miecze i znaleziony przy okazji sygnet Dmitra do skrzyni Kastavana. Zgodnie z życzeniem Korelyiego mieliśmy oddać wszystkie rzeczy Khelidów prosto do rąk cesarskich. A ponieważ nikt nie wie, że potrafimy otworzyć tę szkatułę, będzie tak, jakby były one w środku od samego początku. To wystarczający dowód, by przekonać cesarza o niewinności jego ukochanego syna. Niemal śpiewałem w duchu, naprawiając strukturę zaklęcia tak, by była nietknięta. Nikt nie wyczuje mojej ingerencji, nawet sam Korelyi, i nie będzie nam mógł niczego zarzucić. Aleksander będzie żył.

Ze strachem w oczach stanąłem przed drzwiami do sali tronowej. Strażnicy patrzyli na mnie złowrogo, jednak powtarzałem sobie co chwila słowa Aleksandra. Musiałem przetrwać, by on mógł być bezpieczny. Dlaczego to musi tak długo trwać?! Egzekucja zacznie się lada moment!
- Przynieśliśmy pierwszą partię khelidzkich przedmiotów zarekwirowanych w ich mieście - oznajmił Kiril spokojnym tonem. Niemal niezauważalne skinienie głową kazało mi odłożyć to, co trzymałem w rękach na ziemię, po czym wycofać się na bezpieczną odległość. Kiril i kilku pałacowych strażników chwycili sprzęt i wnieśli do środka, podczas gdy ja schowałem się za znajomym filarem i wpatrywałem w przestrzeń. Nasłuchiwałem.
Nie minęła długa chwila, a rozległ się trzask i przekleństwa. Wyłapałem gdzieś tam echo znajomego głosu cesarza, po chwili jednak nie było czasu na słowa. Ivan niemal biegł w stronę placu głównego, gdzie przez okno widziałem, jak kat już siedział i ostrzył swój topór na głowę księcia. Aleksander również tam był, posadzony na kolanach przed słupkiem. Biegłem w ślad za cesarzem, w myślach nawet poganiałem mężczyznę. Wpadliśmy jak burza na dziedziniec.
- Stać! Odwołuję wyrok, więzień będzie żył! - potężny głos cesarza zagrzmiał niczym piorun. Zdążyliśmy w ostatnim momencie. Kat podnosił swój topór... Sekundę dłużej, i nie byłoby czego ratować.
Nie czekając na polecenie podbiegłem do Aleksandra. Trzymający go strażnicy zrobili mi przejście, a jeden z nich nawet podał nóż. Błyskawicznie rozciąłem więzy na jego nadgarstkach.
- Seyon-
Nie zdążył przemówić, gdy go objąłem. Tak szalenie się bałem, że coś mu się stanie... Nie zniósłbym, gdyby po całym moim trudzie zabił go jego własny lud.
- Ekhm... - nieco zmieszany mężczyzna nieśmiało mnie objął, jednak po chwili szturchnął palcem. Dotarło do mnie, co właściwie zrobiłem... i błyskawicznie go puściłem, zawstydzony własnym zachowaniem.
- Też się cieszę, że będę żył, Seyonne - rzekł cicho, po czym delikatnie pogładził mnie po włosach.
***
Wprowadzono mnie do wielkiej komnaty na wysokiej wieży. Stół wewnątrz zastawiony był takim ogromem wspaniałego jedzenia, że nawet moje oczy jadły, nie mówiąc o nagłym ślinotoku. Przez te 16 lat życia w niewoli jadłem zgniły chleb, zepsute mięso i spleśniały ser. Teraz stały przede mną półmiski pełne potraw z całego świata, nawet z mojej ojczystej Ezzari.
- Pewnie jesteś głodny, Seyonne - zaśmiał się Kiril, widząc moją minę - Za jakiś czas powinno cię zainteresować, co jest za kotarą.
Wskazał na rzeczoną kotarę, znajdującą się po drugiej stronie komnaty. Poklepał mnie jeszcze po ramieniu, po czym razem ze strażą towarzyszącą opuścił pomieszczenie. Nie zamierzałem sobie żałować. Nalałem sobie wody do kubka i chwyciłem talerz, mając w planach najeść się za wszystkie czasy. Oczywiście nie zniżyłbym się do obżarstwa zakończonego zwróceniem... Wydarzenia ostatnich kilku godzin były niemal jak sen - mimo braku nadziei, udało się uratować Aleksandra przed ścięciem. Co więcej, Ivan wysłuchał jego słów na temat Khelidów i oficjalnie wygnał ich ze swojego królestwa. Korelyi zniknął, jednak rozesłano za nim list gończy, tak samo za Rhysem, moim przyjacielem, który sprzymierzył się z demonami. To kwestia czasu, gdy obaj zostaną pojmani. Gdzieś pomiędzy pieczenią z sarny a orzeźwiającą zupą z ogórkami dotarło do mnie drugie zdanie wypowiedziane przez Kirila. Co jest za kotarą?
Szybko popiłem kęs wodą, wstałem i ruszyłem w stronę zasłony. Odsunąłem ją na bok, by ujrzeć widok z balkonu. Stanąłem przy barierkach. W dole, niewielką procesją kroczył Aleksander. Nie był ubrany w szatę z diamentów, jak ostatnim razem, jednak nawet w lśniącej zbroi robił monumentalne wrażenie. Jego włosy były starannie zaplecione w długiego warkocza, szedł wyprostowany, dumny, z uniesioną głową. Zielone oczy patrzyły na otoczenie ze spokojem i siłą, otaczała go aura prawdziwego, mądrego władcy. Ceremonia osiągnięcia dorosłości. Kiedy cesarz Ivan złoży znak na jego czole, Aleksander oficjalnie stanie się jego następcą, kimś o władzy równej władzy cesarskiej. Rudy mężczyzna ukląkł przed ojcem, by ten mógł wyrysować na nim starożytny znak oznaczający Lwa Derzich. Ceremonia była skromniejsza od pierwszej, tylko kilkuset gości, jednak i tak wszyscy jak jeden mąż wstali i zaczęli bić brawo, gdy Aleksander ze znakiem Lwa na czole zasiadł po prawicy swego ojca.
- Brawo - mruknąłem pod nosem, cicho klaskając. Czułem rozpierającą mnie dumę.

Usiadłem z powrotem na krześle. To wszystko, co się stało w ciągu ostatnich 3 miesięcy sprawiło, że lata niewoli stały się odległym wspomnieniem. Znów byłem wolnym człowiekiem, znów miałem w sobie melyddę*, razem z Aleksandrem uratowaliśmy świat...! Teraz jednak marzę tylko o tym, by powrócić do domu, do mojej Ysanne i mojego ludu. Chcę znów być Strażnikiem. Chcę znów ratować ludzi przed szaleństwem, w jakie spychają ich demony. Teraz, gdy Aleksander jest już bezpieczny, moja rola w kraju Derzich się skończyła. Mimo to z ciężkim sercem myślałem o chwili rozstania. Bałem się. Nie tego, że nie będę potrafił się z nim pożegnać. Bałem się, że bliskość, jakiej doświadczyliśmy w ciemnościach sprawi, że sam mnie odeśle. I chociaż chciałem powrotu... Nie chciałem go opuszczać. Cóż za niedorzeczna sprzeczność... Chyba wiem, co w takim razie muszę zrobić.
Nagle rozległo się pukanie do drzwi, po czym ktoś wszedł do środka. Odwróciłem się i ujrzałem Kirila.
- Dobrze, że jesteś, Kirilu - powiedziałem - Muszę już...
Nie zdążyłem dokończyć, gdy ciemność zawirowała mi przed oczami. W dłoniach mężczyzny zdążyłem ujrzeć drewnianą pałkę, potem był już tylko mrok.
***
Obudziłem się przywiązany do słupka. Znajdowaliśmy się na zewnątrz. Chłodne powietrze gładziło mnie po nagiej skórze, sznur ranił nadgarstki. Nie było zbyt jasno, co mogło znaczyć, że od ostatniego wydarzenia, które pamiętam, minęło kilka godzin. Zamrugałem kilkakrotnie, usiłując skupić wzrok na postaciach znajdujących się niedaleko mnie. Trzech mężczyzn chyba się o coś targowało, gdyż gwałtownie gestykulowali, jednak mówili zbyt cicho, bym zrozumiał przedmiot sporu. Jeden wskazał na mnie, i dopiero wtedy dotarło do mnie, gdzie się znajduję. Plac niewolniczy. Byłem nagi, przywiązany do słupa na placu, gdzie sprzedaje się niewolników. Zacząłem się gwałtownie szamotać.
- Chyba się obudził - przemówił znajomy głos. Korelyi. Ten podstępny wąż tu jest! Musiał użyć iluzji, by strażnicy wzięli go za Kirila i wpuścili do mnie do środka - I jak, Ezzariańczyku? Czujesz się pewnie jak u siebie w domu. A teraz, jak mówiłem, jest wart 10 srebrników. Dajesz tyle i jest twój.
Nadzorca niewolników obrzucił mnie od stóp do głów pogardliwym spojrzeniem. Rozpoznałem go. Vaergich**. Najokrutniejsi nadzorcy wywodzą się właśnie z tej rasy. Odnajdują oni niemal fizyczną przyjemność w torturowaniu i okaleczaniu niewolników. Ten szakal chce mnie sprzedać komuś takiemu?!
- Nie uważasz, że jest jednak wart trochę więcej? To nawet nie 1/3 ceny za przeciętnego niewolnika - przemówił trzeci mężczyzna, którego natychmiast rozpoznałem. Rhys też tu jest. Wszyscy go szukają, a on cały czas był w stolicy Derzich?
- Nie dałbym za niego nawet złamanego brązu - Korelyi z pogardą splunął mi pod stopy - 10 srebrników i jest twój.
A więc... To koniec. Nieważne, ile się szarpałem, więzy nawet odrobinę się nie rozluźniły. W dłoniach Vaergicha widzę wielką pałkę, tą samą, którą wcześniej zostałem ogłuszony. Na samo wspomnienie poczułem pulsujący ból w miejscu uderzenia. Nie ucieknę. Znów wracam tam, gdzie zacząłem. Spojrzałem na Rhysa. Na mężczyznę, który przez całe życie tytułował się moim przyjacielem.
- Mówiłeś, że obciąłbyś mi nawet jaja, żeby mnie ratować. Czy to nadal ma dla ciebie znaczenie?
Wiedziałem, że nie odpowie. Odwrócił tylko wzrok, jakby czuł się winny. Ja również przestałem na niego patrzeć. W miejscu, gdzie jeszcze kilka godzin temu biło żywotne serce, została pusta dziura. Znów to samo. Ten sam koszmar, a nawet gorszy. Dlaczego? Nie znałem odpowiedzi na to pytanie.

Korelyi i nadzorca dalej się targowali. Póki nie skończą, mogę w duchu pożegnać się ze wszystkimi, z którymi zapewne nie zdążę się już zobaczyć. Catrin, moja mentorka. Hoffyd, mój szwagier i przyjaciel. Ysanne, moja żona. Kiril, mój towarzysz w niedoli. Aleksander... Aleksander, który z jakiegoś powodu pojawił się w bramie. Zamrugałem jeszcze kilka razy, jednak wzrok mnie nie mylił. To... To on. To on?! Co on tutaj robi?! Przecież... jego przyjęcie...
- O wy skurwysyny... - warknął tylko, po czym rzucił się w moją stronę. Vaergich natychmiast wyjął broń, a i tak ledwo zdążył sparować cięcie księcia. Ten w swej bitewnej furii uderzał w niego raz za razem, szczerbiąc już i tak zużyty, czarny miecz nadzorcy. Ostrze Aleksandra było nowe, świeże i wyostrzone, więc szybko uzyskał przewagę nad większym przeciwnikiem. Zapomniał jednak o Korelyim, który szykował się z nożem za jego plecami.
- Uważaj! - krzyknąłem, jednak stało się coś, czego się nie spodziewałem. Korelyi zatoczył się i upadł na ziemię. Z wystającym z pleców mieczem. Nad jego zwłokami stał Rhys, patrzący na mnie z poczuciem winy w oczach.
- Uciąłbym ci je bez wahania - rzucił szybko, po czym wyszarpnął ostrze z truchła i ruszył pomóc Derzhiemu. Minął moment zaskoczenia. Mimo przewagi umiejętności i broni, Vaergich był większy i posiadał mnóstwo brutalnej siły. Aleksander niewiele mu ustępował, jednak to nie wystarczało, by przechylił szalę zwycięstwa na swoją stronę. Gdy Rhys włączył się do walki, w zielonych tęczówkach błysnął gniew, jednak nie kazał mu odejść. Razem dość szybko zapędzili potężnego przeciwnika w kozi róg, by w końcu obaj, wspólnie zadać ostateczny cios. Nim jednak mój przyjaciel zdążył choćby wyjąć miecz, świsnęło drugie ostrze, pozbawiając go głowy. Już po chwili Aleksander stał przy mnie, rozcinając krępujące mnie więzy.
- Coś mnie tknęło - warczał pod nosem - Wiedziałem, że coś jest nie tak. Ani mi się waż robić mi wyrzutów z tytułu tego, że wyszedłem z przyjęcia!
Już otwierałem usta, jednak szybko zamknąłem je z powrotem. W sumie miał rację, nie powinienem mu tego wyrzucać... Ale i tak, powinien być na swoim przyjęciu, a nie szukać mnie. Odsunąłem się od słupka, ale nie zaszedłem daleko. Aleksander podniósł mnie i przerzucił przez ramię, jakbym nic nie ważył.
- Postaw mnie! - krzyknąłem piskliwie. Nie tak to miało brzmieć, jednak nic się nie zmieniło - dalej jechałem na ramieniu księcia.
- Znów mi gdzieś zwiejesz - warknął tylko, podrzucił mnie lekko i szedł dalej, nie zważając na moje protesty.
I tak udaliśmy się do tego samego pokoju, co wcześniej.
***
Nie, zboczeńce, do niczego nie doszło. Po prostu postawił mnie tam, zagroził że jak się stąd ruszę to mnie znajdzie, po czym spokojnie wrócił na swoje przyjęcie. Czułem się winny, że oderwałem go od świętowania w tak ważny dzień, ale jednocześnie byłem wdzięczny. Szalenie wdzięczny za to, że znów uratował moje życie. Nic jednak nie mogło zmienić mojego postanowienia. Drzwi nie były zamknięte, ale na zewnątrz stały straże. Co by tu zrobić, żeby się wydostać...?
- Seyonne, jesteś tam jeszcze? - zza drzwi dobiegł mnie głos Kirila. Zjeżyłem się nieco, jednak poprzednio to był Korelyi pod przebraniem. Chyba nie ma się czego obawiać... - Wchodzę.
Jak powiedział, tak zrobił. Wpatrywałem się w niego ponuro, popijając wino małymi łyczkami.
- Zander kazał sprawdzić, czy wciąż tu jesteś, i wybić ci z głowy ucieczkę przez okno - stwierdził mężczyzna. Rozejrzał się chwilę po pokoju, po czym zajął jedno z krzeseł przy stole.
- Kirilu, ja muszę już jechać - odpowiedziałem, patrząc na niego błagalnym wzrokiem. Nie zniosę pożegnania. Jeśli mam wrócić do domu, to teraz.
- Dlaczego nie możesz zostać? Chociaż do jutra. Dostaniesz dobrego konia z cesarskiej stajni, zapas pieniędzy i wszystkie dary, jakimi zechce cię Zander obdarować...
- Właśnie tego chcę uniknąć, Kirilu. Ja... Nie mogę. Nie dam rady. Ja... - jąkałem się. Nie mogłem przecież powiedzieć, że boję się odrzucenia. Że boję się bólu związanego zarówno z odesłaniem mnie, jak i z prośbą, bym został. Nie potrafię wybierać. Mój lud potrzebuje mnie... a moje serce przepełnione jest wątpliwościami.
- Nie proś mnie, Seyonne. Nie każ mi wybierać między lojalnością wobec Zandera, a tą wobec przyjaciół - jego głos był zmęczony. To był długi dzień, przepełniony przygotowaniami.
- A zatem ty nie każ mi wybierać między moim ludem, a wiernością Aleksandrowi - odparłem hardo, mimo to w mojej głowie wibrowało to jedno słowo. Tchórz. Niemal widziałem, jak opory Kirila słabną.
- Na jaja Athosa, mówiłem, żebyś nie prosił! - wykrzyknął, wstając gwałtownie - Niech ci będzie! Zgoda, słyszysz? Wypuszczę cię!
Nie okazałem zadowolenia. Widziałem, ile kosztowała go decyzja, którą na nim wymogłem. Nie było jednak innego wyjścia. Muszę stąd odjechać, nim przyjęcie się zakończy. Aleksander zrozumie.
- Idziemy - rzucił krótko Kiril, po czym otwarł przede mną drzwi. Uspokoił strażników gestem, jednak czułem jak odprowadzają nas czujnym spojrzeniem. Podążyliśmy na sam dół. Przeszliśmy obok sali pełnej świateł, głosów i śmiechu, jednak nawet nie spojrzałem w jej stronę. Weszliśmy na jeden z wielu dziedzińców.
- Za godzinę wrócę z koniem i zapasami. Masz tu na mnie czekać - powiedział, po czym krótko poklepał mnie po ramieniu i zniknął.

Usiadłem na ziemi. Noc była ciepła, co zwykle w pustynnych klimatach się nie zdarzało, jednak nie narzekałem. Na niebie setki gwiazd leniwie przesuwało się swym własnym torem. Nie mam pojęcia, ile tam siedziałem. Może godzinę, może dwie... Ciche echo derzchijskiej muzyki przyjemnie wibrowało mi w uszach. Cóż za miła odmiana od demonicznego jazgotu, jaki słyszałem ostatnio... Nikt mnie nie niepokoił. Nie słyszałem żadnych podejrzanych szelestów, widziałem za to kilka oddziałów patrolujących cały zamek. Moja dusza już pędziła na koniu w stronę mojego ludu, mojej rodziny i przyjaciół. W końcu jednak usłyszałem kroki.
- Na Athosa, masz jaja, Seyonne - to bynajmniej nie był głos Kirila - Nie wiem, jak przekonałeś mojego kuzyna do tej brawurowej ucieczki, ale...
- Proszę o wybaczenie, panie - odparłem, czując jak wyrzuty sumienia atakują moje niepewne serce - Chcę jak najszybciej udać się...
Nie udało mi się dokończyć. Aleksander jednym szarpnięciem za moje zdrowe ramię przysunął mnie do siebie i objął. Byłem zbyt zaskoczony, by się wyrywać.
- Czemu aż tak ci spieszno, by mnie opuścić, mój duchu opiekuńczy? - wyszeptał mi tuż przy uchu. Całe moje ciało przeszedł dreszcz - Wiem, że musisz odjechać. Dlaczego jednak nie dasz mi szansy bym prosił, żebyś został?
Jego głos był spokojny, znałem go jednak aż zbyt dobrze. Tam, w ciemnościach, gdy walczyliśmy z demonem, uchylił mi wrota do swej duszy. Znam go lepiej niż on sam siebie. I wiedziałem, jak głęboki jest jego smutek. Mimo to zebrałem wszystkie siły, by spróbować go odepchnąć. Cała moja próba skończyła się tylko tym, że mocniej mnie do siebie przycisnął.
- Przestań - szeptał - Nie wyrywaj się. Jutro... pozwolę ci odejść. Ale dzisiaj nie. Dzisiaj nie...
Jego słowa paraliżowały mnie. Traciłem grunt pod nogami, wyrwa, gdzie powinno być serce, boleśnie pulsowała. Dlatego nie chciałem się żegnać. By nie słyszeć tego głosu, szepczącego do mnie smutne słowa, przepełnionego żalem. Nie miałem już siły. Prośby Aleksandra... Mojego Aleksandra... Nie potrafię. Nie odmówię mu.

Nie zauważyłem, gdy mnie podniósł. Mimo raczej smukłej niż silnej budowy ciała, trzymał mnie pewnie i nie wydawał się zbytnio męczyć. To już drugi raz tego dnia, gdy mnie gdzieś niesie. Spodziewałem się że wrócę do swojego pokoju, tym razem zamknięty na kłódkę, jednak ku mojemu zaskoczeniu skręciliśmy w zupełnie inną stronę. Dywany na ścianach poinformowały mnie, że jesteśmy w bogatszej części pałacu. Różnorakie ozdoby wiszące na ścianach mieniły się odbitym światłem świec zapalonych na korytarzu.
- Panie, a co z... - znów nie dał mi dokończyć. Położył tylko palec na moich ustach, uciszając mnie.
- Powiedziałem, że jestem zmęczony - odpowiedział na niedokończone pytanie - Miałem pełne prawo.
W końcu chyba dotarliśmy do celu. Przed drzwiami również stali strażnicy, którzy dość zdziwionym wzrokiem wpatrywali się we mnie, niesionego przez następcę tronu, piętno niewolnika na moim policzku na pewno nie ułatwiało im zrozumienia, co tu robię w takiej a nie innej sytuacji. Szybko jednak otwarli drzwi, gdy zielone oczy ich władcy poraziły ich gniewnie. Gdy tylko weszliśmy do środka zrozumiałem, że to komnata Aleksandra. Pokoje przez niego zajmowane miały swoistą aurę, którą rozpoznałbym zawsze i wszędzie. Dlaczego mnie tu zabrał? Nim uzyskałem odpowiedź na to pytanie, położył mnie delikatnie na łóżku.
- Nie pozwolę ci uciec ode mnie bez pożegnania, Seyonne - znów, jego cichy szept brzmiał niczym żałobny lament. Chciałem go objąć, pocieszyć... jednak wiedziałem, że nie mogę. Nie była mi znana żadna forma pocieszenia, która poprawiłaby jego humor. Nigdy nie byłem mu dobrym kompanem. Spuściłem wzrok w dół i obróciłem głowę. Wpatrując się w poduszki czuwałem, wytężając swoje zwykłe zmysły by wyczuć zmiany w pozycji księcia.
- Seyonne... Jesteś na mnie zły?
Jego słowa były bez sensu. Dlaczego miałbym być zły? Co miałoby wywołać mój gniew?
- Nie rozumiem, panie - odparłem zgodnie z prawdą - Nie dałeś mi powodów do złości.
- Dlaczego więc nie chcesz na mnie patrzeć?
W tym momencie odwróciłem się. Zielone oczy Aleksandra wpatrywały się we mnie, nie potrafiłem z nich jednak nic odczytać. Mogłem polegać tylko na podejrzeniach i tym, co wiedziałem na temat tego Derzhiego. Mimo to, nic nie było w stanie przygotować mnie na to, co się wydarzyło. Zwinnym ruchem dzikiego kota Aleksander znalazł się tuż koło mnie. Zbyt zaskoczony, by się odsunąć, po chwili poczułem ciepły, szorstki nacisk na wargi. Szok zdziałał swoje, i nim zdążyłem choćby przyswoić sobie sytuację, odwzajemniałem pocałunek, jakby to była najlogiczniejsza i najnormalniejsza rzecz pod słońcem. Przy całej swojej sile i stanowczości, potraktował mnie bardzo delikatnie. Łagodnie ujął mnie za kark i przysunął bliżej, jednocześnie uniemożliwiając ucieczkę. Ale ja nie chciałem uciekać. O bogowie, nie chciałem uciekać.
- Seyonne... Nie zostawiaj mnie - wymruczał przy moich ustach - Twój lud sobie radził bez ciebie. Ich dziwaczne zwyczaje i tak uznają cię za martwego. Zostań ze mną.
Nie potrafiłem odpowiedzieć. Zamiast tego, gnany dziwnym, pierwotnym instynktem przyciągnąłem go bliżej, nie bacząc na konsekwencje. Ogień jego pocałunków był niczym żar pustyni, na której się wychował. Jego zielone oczy były jak życie pośród drzew mej ojczystej Ezzari, pełnej roślin i zwierząt. Jego szorstkie palce nosiły znamiona życia w zimnych górach północy, gdzie urzędował przez dłuższy czas. Gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy. To było szaleństwo. Sam nie wiedziałem, czemu się na to godzę. Na jego płomienne spojrzenie, parzące pocałunki, tak kontrastujące z silnymi, acz zimnymi dłońmi. Mimo to czułem spokój. Spokój, jakiego nie doświadczyłem jeszcze nigdy. Cały smutek, cały żal zniknął ze mnie, pozostawiając tylko pragnienie, byśmy stali się jednym. Jednym, nierozłącznym bytem. Jesteśmy wojownikiem o dwóch duszach. Naszym przeznaczeniem jest być razem ze sobą, jesteśmy nierozerwalnie połączeni. Byłem zbyt pijany jego czynami, by poczuć ból. Błądziłem tylko palcami między rudymi kosmykami włosów, rozplatając jego misternego warkocza. I, o bogowie, współpracowałem. Na każdy pocałunek odpowiadałem dwoma. Gdy obaj osiągaliśmy spełnienie, to mój głos było bardziej słychać ponad zadowolonymi pomrukami Aleksandra. Gdy opadł obok mnie, wtuliłem się w niego, nie pamiętając o fakcie, że świt nadejdzie. Czy nam się to podoba, czy nie.

Poranek... nie nadszedł zbyt szybko. Wbrew temu, w co chciałem wierzyć, zrobiliśmy to 3 razy. Nie potrafiłem nawet pamiętać o fakcie, że mam żonę, a on ma narzeczoną. To nie miało żadnego znaczenia. Kierowaliśmy się zbyt podstawowym instynktem, zbyt głęboką potrzebą, by zachować tak mało istotne bzdury w pamięci. Mimo to w końcu promienie wschodzącego słońca nas dopadły, przebudzając z płytkiego snu.
- Mam ochotę cię związać i przyczepić linę do mojego łóżka. Wtedy nigdzie mi się stąd nie ruszysz - wymruczał Aleksander, gdy zauważył, że się przebudziłem.
- Zabawne - odpowiedziałem, przeciągając się - Pewnie nawet bym nie zaprotestował.
Derzhi przesunął nosem po mojej szyi. Było to całkiem zachęcające zaproszenie, bym został jeszcze jeden dzień, jednak wiedziałem, że jeśli się poddam, już nigdy nie opuszczę tego miejsca. A Aleksander nie mógł pozwolić sobie na coś innego niż jedna noc ze mną dla kaprysu, nawet jeśli bardzo by chciał. Kochał Lydię. Ze mną zaś pragnął się tylko zjednoczyć, nie koniecznie w sensie fizycznym. Mimo protestu w zielonych oczach wyswobodziłem się z objęć i zacząłem szukać ubrań. Na samą myśl o tym, że przez całą noc straż pod drzwiami miała darmowy koncert, czułem jak końcówki uszu pieką mnie żywym ogniem.
- A co, jeśli zabronię ci odejść? - zatrzymałem się na chwilę, jednak trwało to może ułamek sekundy. Potem wróciłem do poszukiwań drugiego buta - Nie traktujesz mnie poważnie, a ja mógłbym to zrobić.
- Ale nie zrobisz - odparłem, patrząc mu w oczy - Wypuścisz mnie, prawda, mój panie?
Nie poruszył się, jednak widziałem zgodę w jego oczach. Nie uwięziłby mnie tu. Wiedział równie dobrze jak ja, że nie może tego zrobić. Kompletnie ubrany opuściłem komnatę, zamykając za sobą drzwi.
***
Nim wybiła druga po południu, na dziedzińcu czekał na mnie wierzchowiec, z zapasami i mapami mającymi doprowadzić mnie do celu. W jednej z sakiewek przy pasie trzymałem małą fortunę, jaką Aleksander mi wcisnął w ramach akcji ,,utrzymajmy Seyonne przy życiu''. Ulubiona akcja jego i Kirila, w której imię wcisnęli mi całe mnóstwo prezentów. Zupełnie niepotrzebnych prezentów. Oprócz wspaniałego konia z cesarskiej stajni, co samo w sobie było nadzwyczajnym darem, otrzymałem również piękne szaty dla mnie i Ysanne, trochę biżuterii i piękne ostrza, wykonane przez derzchijskich mistrzów kowalskich. Ostatnim, co Aleksander wcisnął mi do ręki, była niewielka sakiewka o nieznanej zawartości.
- Otwórz, gdy już wyjedziesz - powiedział, po czym odsunął się kawałek do tyłu.
- Dziękuję, mój książę. Oby gwiazdy obdarzyły cię mądrością i chwałą - skłoniłem się lekko, po czym wsiadłem na podstawionego wierzchowca.
- Żegnaj, mój opiekuńczy duchu - nie podszedł bliżej. Nie musiał. Wiedziałem.
- Żegnaj, mój panie.
Ruszyłem z kopyta przed siebie. Straże zostały uprzedzone o tym, że będę wyjeżdżał, szybko więc wydostałem się z miasta. Mimo to, nie zatrzymałem się aż do momentu, gdy musiałem zrobić przerwę. Postanowiłem zobaczyć, cóż takiego zostało mi podarowane w skórzanej sakiewce.
W środku znajdowały się dwa papiery. Na jednym z nich, tym, po który sięgnąłem jako pierwszy, wypisane było jasno na białym, że właściciel tego dokumentu, Ezzarianin z piętnem na twarzy jest wolnym człowiekiem, którego nie wolno więzić, krzywdzić ani skazać, chyba że chce się narazić na gniew cesarza. Drugi jednak okazał się być o wiele wspanialszym. Był nieco dłuższy od poprzedniego, jednak jego treść sprawiła, że zabrakło mi tchu.

Dalszy ciąg historii wspaniałej dakrah*** Aleksandra, księcia krwi cesarstwa Derzich, zaczętej w Capharnie i kontynuowanej piątego dnia miesiąca Byka dłonią Illeosa z Avenkharu.
Po tym najświętszym pomazaniu w sposób zalecony przez suwerena Tyrosa, gdy jego syn Athos przyszedł do jego wysokości w Dworach Niebios, cesarz Ivan zha Denischkar przedstawił ludowi Aleksandra jako ukochanego syna i dziedzica, głos i rękę cesarza, A gdy opuścili miejsce namaszczenia, cesarz spytał księcia Aleksandra, jakiego daru pragnie dla upamiętnienia tego dnia: koni czy ziemi, klejnotów czy złota, niewolników czy wina, kobiet czy tytułów, a może pieśni o swoich próbach i zwycięstwie nad przeklętymi, zdradzieckimi Khelidami.
Książę zastanowił się nad bogactwami, jakie mu oferowano, lecz bez wahania powiedział: ,,Czcigodny ojcze, proszę cię tylko o jedno. Daleko na południu leży ciepła, zielona kraina, zwana kiedyś Ezzarią. Niektórzy z twoich szlachciców okupowali ją prze ostatnie lata, lecz ja szukam odpowiedniego miejsca, aby zbudować sobie pałac, miejsca, do którego mógłbym zabrać moją żonę w dniu, gdy nasz związek zostanie pobłogosławiony z twojej ręki. Proszę cię, byś nadał mi wszelkie tytuły do Ezzari, a wysiedlonych nagrodził podwójną ilością ziemi w Khelidarze i w innych prowincjach, które znajdą się w twoim władaniu. Obejmę tę ziemię podczas letniego przesilenia i udam się tam sprawdzić, czy wszystko wygląda tak, jak sobie zaplanowałem. Chcę, aby to było terytorium prywatne, przez które nie będą przebiegać żadne szlaki handlowe, nie będzie się wycinać drzew ani polować bez mojej zgody; ma to być zapisane w prawach imperium tak, aby trwało po mojej śmierci, póki panują Derzhi.''
Cesarz wyraził swoje zaskoczenie tak skromną prośbą i zadowolenie z troski o szlachetne rody, które z jego rozkazu stracą ziemię. Własną dłonią i pieczęcią zalecił, by wszystko zostało wykonane tak, jak powiedział książę.

Na dole strony, wypisane niewielkimi, koślawymi literami, wyglądającymi jakby nabazgrane przez dziecko, widniało jeszcze kilka słów.
Jest twoja.
A.
*- To taka mana, moc magiczna
**- Tak bardzo nie pamiętam nazwy, że wymyśliłam
***- To te jego urodziny. W ich kulturze 23 urodziny to dakrah, obchody trwają 13 dni, i wtedy Derzhi staje się mężczyzną.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz